piątek, 22 lutego 2013

Teologia samozadowolenia

Zanim zostaniemy napełnieni Duchem, musimy najpierw osiągnąć taki stopień pragnienia, który nas całkowicie pochłonie. Na jakiś czas to pragnienie musi stać się najważniejszą rzeczą naszego życia, musi być tak ostre i natarczywe, aby wyprzeć wszystko inne. Pełnia osiągana w życiu ludzkim odzwierciedla zawsze intensywność słusznych pragnień. Boga mamy tyle, ile aktualnie Go pragniemy. Na drodze do życia wypełnionego Duchem Świętym stoi jeszcze jedna poważna przeszkoda: teologia samozadowolenia, akceptowana w szerokich kręgach ewangelicznych chrześcijan naszych czasów. Zgodnie z nią mocne pragnienie jest znakiem niewiary i dowodem nieznajomości Pisma. Jednak samo Słowo Boże dostarcza wystarczających dowodów do obalenia tej teorii, a faktem jest, że postawa samozadowolenia nigdy nie doprowadziła swoich wyznawców do rzeczywistej świętości życia.

Osobiście wątpię, czy kiedykolwiek ktoś otrzymał niebiańskie natchnienie, o którym tu mowa, bez wcześniejszego okresu doświadczania głębokich obaw i wewnętrznych niepokojów. Religijne zadowolenie zawsze było wrogiem życia duchowego. Biografie świętych pokazują, że droga do duchowej wielkości zawsze wiodła przez wiele cierpień i wewnętrzny ból. Sformułowanie „droga krzyża”, chociaż w pewnych kręgach rozumiane jako coś pięknego i miłego sercu człowieka, dla prawdziwego chrześcijanina ciągle oznacza odrzucenie i stratę. Nikt nigdy jeszcze nie cieszył się z krzyża, tak jak nikt nigdy nie cieszył się z gilotyny.

Chrześcijanin szukający lepszych rzeczy, gdy doszedł do przerażającego odkrycia, że jego stan jest absolutnie rozpaczliwy, nie musi się zniechęcać. Rozpacz z powodu swojego stanu, gdy towarzyszy jej wiara, jest dobrym przyjacielem człowieka, ponieważ niszczy najpotężniejszego wroga naszego serca i przygotowuje duszę na działanie Pocieszyciela. Poczucie całkowitej pustki, rozczarowania, ciemności może (gdy będziemy czujni i dobrze zrozumiemy sens tego) być cieniem w dolinie cieni, który poprowadzi nas do owocnych pól, leżących poza nią. Jeśli natomiast nie zrozumiemy tego właściwie i będziemy stawiać opór przychodzącemu do nas Bogu, pozbawimy się całkowicie wszystkich dobrodziejstw przygotowanych dla nas przez niebiańskiego Ojca. Gdy będziemy współpracować z Bogiem, wówczas On zabierze nam wszelką naturalną pociechę, służącą nam od dawna jako matka-karmicielka i postawi nas w miejscu, gdzie nie znajdziemy oprócz Pocieszyciela żadnej pomocy. On zedrze nam maskę i pokaże, jak naprawdę mali jesteśmy. Gdy zakończy Swą pracę w nas, poznamy, co miał na myśli nasz Pan mówiąc: „Błogosławieni ubodzy w duchu”.

Miejcie całkowitą pewność, że wśród tych bolesnych karceń nasz Bóg nigdy nas nie opuści. Nie zostawi nas ani nas nie porzuci, nie będzie się gniewał na nas, ani nie będzie nas gromił. Nie zerwie Swojego przymierza, ani nie zmieni słów, które wyszły z Jego ust. Będzie nas strzegł jak źrenicy Swego oka, będzie czuwał nad nami, jak matka czuwa nad swym dzieckiem. Jego miłość nie zawiedzie nas, nawet gdy będziemy przez Niego prowadzeni do samoukrzyżowania tak rzeczywistego i tak straszliwego, że możemy je wyrazić tylko w wołaniu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”

Wyprostujmy więc naszą teologię w tej kwestii. To bolesne odarcie nie ma nic wspólnego z ludzkimi zasługami. „Ciemna noc duszy” nie zna ani jednego, choćby maleńkiego podstępnego promyka sprawiedliwości opartej na własnych zasługach. Przez cierpienie nie wypracowujemy sobie namaszczenia, za którym tęsknimy. Przez oczyszczenie duszy nie stajemy się Bogu drożsi ani nie zyskujemy w Jego oczach dodatkowych łask. Wartość tego doświadczenia kryje się w jego mocy odcięcia nas od spraw tego życia i popchnięcia na powrót do wieczności. Służy ono opróżnieniu naszych ziemskich naczyń i przygotowaniu ich na napełnienie Duchem Świętym.

„Boży podbój” z rozdziału – Życie wypełnione Duchem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz